Anna Rutz: Tyle słodyczy, co w papryce chili.

Nie myślałam o sobie, że jestem liderką. Wolałam raczej myśleć, że lubię działać. Dopiero, kiedy w Szkole usłyszałam, że lider to jest taki normalny człowiek, który ma pasję i potrafi dzielić ją z innymi, to pomyślałam: „Ok, taką liderką może jestem.”

Polecamy rozmowę z Anna Rutz, naszą absolwentką.

Które z twoich wspomnień, z Programu Liderów PAFW, jest najważniejsze?

– Ale muszę wybrać jedno?

Możesz wybrać dwa.

– Bardzo ważne było dla mnie szkolenie z asertywności, które prowadziła Natalia de Barbaro. Zanim poszłam do Programu, wydawało mi się, że w ogóle nie potrzebuję takiego szkolenia, bo jestem wystarczająco asertywna. Bardzo szybko okazało się jednak, że jest wręcz odwrotnie, bo choć nie chciałam na nie iść, to nie miałam tyle asertywności, żeby przepisać się na inne. To szkolenie było bardzo rozwijające, jeżeli chodzi o budowanie relacji w grupie, komunikowanie się w taki sposób, żeby być asertywną, a nie agresywną. Wcześniej wahałam się pomiędzy dwiema skrajnościami – byłam zbyt agresywna, albo za bardzo uległa. Teraz umiem rozpoznać swoje emocje. Myślę: „Dobrze, chwilę temu zdenerwowałam się, teraz jestem zła, ale spróbujmy przekształcić tą sytuację w coś pozytywnego. Porozmawiajmy, może obie strony mogą być zadowolone”. Natomiast drugie ważne wspomnienie z Programu, to wizyta studyjna w Fundacji Sempre a Frente Mateusza Małyski w Lublinie.

Czym zajmuje się Fundacja Mateusza?

Jego Fundacja – Sempre a Frente aktywizuje młodzież w Lublinie. Kiedy pojawiła się ta propozycja wizyty studyjnej, byłam właśnie na etapie zakładania z przyjaciółmi naszej Fundacji. Ona miała wspierać studentów z niepełnosprawnościami, więc temat tej wizyty idealnie mi przypadł do gustu. U Mateusza wiele podpatrzyłam – nie tylko, jeżeli chodzi o kwestie organizacyjne, ale także to, jak oni się ze sobą komunikują, jak komunikują się z władzami samorządowymi, z jakich funduszy korzystają. Wróciłam z Lublina bardzo podbudowana. To mnie bardzo zmotywowało do tego, żeby otworzyć tą naszą fundację. Mówiłam wszystkim: „Słuchajcie, oni mają dopiero dwa lata i tyle rzeczy robią, a wcale nie było im łatwo”.

Jak powstał pomysł na własną organizację?

Organizacja powstała w ramach Indywidualnej Ścieżki Rozwoju, którą realizowałam. W trakcie Programu, razem z moją tutorką, doszłam do wniosku, że to jest już ten moment, kiedy potrzebuję własnej organizacji. Wcześniej działałam w różnych stowarzyszeniach. W trakcie programu odkryłam, że moje cele nie są tożsame z celami zespołu, z którym wtedy pracowałam. To była organizacja działająca na rzecz studentów ogółem. Brakowało mi tam tematu niepełnosprawności. Poczułam, że fajnie byłoby już poszukać ludzi, którzy chcą robić to, co ja chcę robić.

Wcześniej bywałaś już liderką?

Myślę, że czasami. Moi rodzice opowiadają często pewną śmieszną historię. Ponieważ urodziłam się z niepełnosprawnością, rodzina długo zastanawiała się, czy posłać mnie do takiego standardowego przedszkola i bardzo się tego obawiała. Nie było wiadomo, jak nauczycielki sobie poradzą i jak zareagują dzieci. Wychowałam się na wsi, więc przedszkole nie miało zbyt wiele takich doświadczeń. Ale w końcu się zdecydowali. Pierwszego dnia zorganizowałam zabawę w kuchnię, do której zaprosiłam inne dzieci. Kiedy weszła pani przedszkolanka, stałam na taki małym taboreciku, machałam chochlą i mówiłam: „słuchajcie, teraz gotujemy pomidorówkę!” Pamiętam zaskoczoną minę nauczycielki. Była zdziwiona, że tak szybko się zaaklimatyzowałam, a dzieciaki mnie zaakceptowały.

W podstawówce i w gimnazjum inicjowałam i koordynowałam różne projekty – budowaliśmy skalniak koło bloku na naszej wsi, sadziliśmy drzewka, otworzyłam też ze znajomymi gazetkę szkolną. Ale nie myślałam o sobie, że jestem liderką. Wolałam raczej myśleć, że lubię działać. Dopiero, kiedy w Porgramie Liderzy PAFW usłyszałam, że lider to jest taki normalny człowiek, który ma pasję i potrafi podzielić się nią z innymi, to pomyślałam: „Ok, taką liderką może jestem”.

Czy niepełnosprawność miała podczas realizacji tych projektów jakieś znaczenie?

Gdy byłam dzieckiem w ogóle nie zwracałam na to uwagi. Myślę, że to, że wychowałam się na wsi bardzo pomagało. Dla tej wspólnoty to było naturalne – jest taka Ania, która jeździ na wózku, czasami z tego wózka schodzi. Więc niepełnosprawność nie była przeszkodą. Była nawet czasem atutem. Dzięki temu, że jestem osobą z widoczną niepełnosprawnością, jestem łatwiej kojarzona i szybciej zapamiętywana. Kiedy byłam mała, ludziom czasem głupio było mi odmówić. Na przykład, kiedy przekonywałam mieszkańców, że fajnie by było wybudować skalniak. Odmówiłabyś skalniaka dziewczynce na wózku?

A jeżeli pytasz o dorosłe życie, to chyba jestem tej niepełnosprawności już bardziej świadoma, ale staram się bardzo na tym nie koncentrować, żeby nie budować barier w cudzych myślach. Dzieci nie mają problemu z niepełnosprawnością. Zaczynasz widzieć problem, kiedy ludzie zaczynają się zastanawiać, jak dasz sobie radę wsiąść do pociągu. To jest idiotyczne pytanie. Jak to, jak sobie dam radę? Wsiądę do pociągu. Poproszę kogoś, żeby wstawił mi wózek.

Jako dorosła osoba częściej, w niektórych sytuacjach, czuję, że muszę ludzi przekonywać do różnych rzeczy, niż wtedy, kiedy sadziłam drzewka na wsi. Kiedy rok temu zostałam Pełnomocniczką Rektora do Spraw Studentów z Niepełnosprawnościami trochę obawiałam się, że ludzie będą podważać moje kompetencje. Bo to się czasem zdarza. Dopytują: „Ale na pewno, ale jest pani pewna?”

Skąd biorą się te pytania?

Stąd, że za mało jest osób z niepełnosprawnościami w życiu publicznym. Wiele osób nas infantylizuje, a już zwłaszcza, kiedy osoba z niepełnosprawnością jest kobietą. Ludzie mówią: „Ale pani jest słodka, tylko panią pogłaskać po główce i przytulić.” A ja nie jestem słodka, mam w sobie tyle słodyczy, co papryka chilli.

Opowiedz mi proszę o różnicach pomiędzy życiem na wsi i w mieście.

Kiedyś zorganizowaliśmy na uczelni debatę studencką na temat edukacji. I studenci, którzy wychowali się na wsiach mówili, że nie pamiętają problemów związanych ze szkołą i swoją niepełnosprawnością. Myślę, że to wynika stąd, że w małych miejscowościach wszyscy żyją bliżej siebie. Tu jest znajomy proboszcz, tata jest w straży pożarnej. Dużo trudniej jest chyba w dużych miastach, w których jest większa anonimowość. Być może dlatego, że ludzie wtedy mniej wiedzą o twojej niepełnosprawności, łatwiej jest pomyśleć na przykład: „Ale ta rodzina musi być biedna”.

Więcej przeszkód architektonicznych jest na wsi, czy w mieście?

Myślę, że ważniejsze, niż przeszkody architektoniczne, są relacje. W mojej wsi, po drodze do szkoły, był taki wysoki krawężnik. On bardzo mi przeszkadzał i mój tata dogadał się z dyrektorką szkoły, żebyśmy mogli wybudować tam podjazd. To zajęło jeden dzień. W mieście musiałby mieć pozwolenie na budowę, zgodę wydziału jednego i drugiego. Kiedy przeprowadziłam się do Poznania, miałam taki moment zachłyśnięcia się dużym miastem, ale teraz – także dzięki Szkole Liderów, znowu bardziej doceniam lokalne społeczności.

Jak zostałaś Pełnomocniczką Rektora do Spraw Studentów z Niepełnosprawnościami?

Na studiach, już na pierwszym roku, weszłam do samorządu i ta działalność stała się dla mnie bardzo ważna. Kiedy skończyłam studia zapytano mnie, czy nie chciałabym zostać na uczelni i zostałam. Po kilku latach awansowałam i tak pojawiło się moje największe do tej pory wyzwanie.

Większe, niż Fundacja?

Wiele zamierzeń, które planowałam zrealizować w fundacji, realizuję na teraz Uniwersytecie. Aktywizujemy studentów z niepełnosprawnościami, pomagamy budować pomost pomiędzy studentami z niepełnosprawnością i bez. Ale fundacja także działa – robimy w niej wszystko to, czego nie da się zrobić w instytucji publicznej.

Na uniwersytecie, pewnym wyzwaniem jest organizacja pracy w naszym biurze. Ono składa się prawie w 100 % z osób z niepełnosprawnościami. Trzeba tak określać zakres zadań, żeby wszystkie projekty były realizowane, ale żeby także uwzględniać rodzaje niepełnosprawności pracowników. A jednocześnie nie dać się zagonić w kozi róg – nie zrobię tego, czy tamtego, bo jest mi trudno. Trzeba być szefową wspierającą, ale jednak wymagającą.

Po Programie wprowadziłam taki „ włączający” styl zarządzania zespołem – wspólnie określamy nasze cele i rozwiązujemy problemy. Bardziej, niż we wcześniejszych latach, czuję, że zaczynamy tworzyć prawdziwy zespół, choć jesteśmy jeszcze na początku tej drogi. To też wzięłam z Programu. Tam nauczyłam się, jak ważna jest praca w zespole. Przed szkołą byłam taką „Zosią Samosią”. Nie umiałam prosić o pomoc i szukać potencjału w innych osobach. Po Szkole wiem już, że kompetencje grupy osób to jest to, że słuchanie siebie nawzajem jest najbardziej inspirujące. Ale to nie była łatwa zmiana, to była solidna praca nad sobą.

Czy udział w Programie jest trudny?

To jest bardzo odsłaniający proces. Nastawiony na autorefleksję. To jest proces bardzo dużej zmiany. Wielokrotnie byłam bardzo zmęczona – także fizycznie, bo to było bardzo angażujące też na poziomie ciała. Mocno wszystko przeżywałam. Ale najważniejsze było to, że poczułam wreszcie, że się duszę w dotychczasowej działalności. Więc z jednej strony dużo trudnych zmian –  trochę jako ostrzenie ołówka. A z drugiej strony bardzo uskrzydlające doświadczenie, odkrywanie swojego potencjału. Trochę, jak z rozwijaniem się motyla z kokonu, musi coś pęknąć, żeby mogło się narodzić.

W czasie wolnym szukasz wyzwań, czy raczej od nich odpoczywasz?

Kiedy nie mam siły, to zawijam się w koc i oglądam seriale. Czasem jeżdżę na festiwale muzyczne. Bardzo lubię pływać, a ostatnio też nurkować. Jakiś czas temu byłam bardzo zmęczona i chciałam zrobić coś tylko dla siebie. Przypomniałam sobie, ze zawsze chciałam nurkować. Wysłałam cztery maile. Napisałam, że jestem osobą z niepełnosprawnością i szukam instruktora. Po dwóch tygodniach zanurkowałam po raz pierwszy, a po miesiącu pojechałam na kurs nurkowy.

Bardzo lubię też pływać. Nauczyłam się jako dziecko. Pamiętam, że trochę się bałam, ale żeby nie pokazać, że się boję, to się nauczyłam.

Rozmawiała Małgorzata Łojkowska

Skip to content